Od otrzymania listu z Hogwartu minęły dwa
tygodnie. Rodzice chodzili podekscytowani faktem, iż jedna z ich córek została
czarownicą. Natomiast Petunia rozmawiała ze mną normalnie, tylko... Między nami
powstała bariera albo dopiero to był jej początek. Jak się później okazało – to
drugie. Z dnia na dzień coraz trudniej nam się rozmawiało, a w dodatku już nie
spędzałyśmy razem tyle czasu co wcześniej. Petunia wolała zostać sama w pokoju
pod pretekstem malowania obrazu, nad którym podobno 'pracowała'. Czułam jednak,
że kłamie. Jej chodziło o to, że zostałam czarownicą! Bo o co innego?
Okłamywałam samą siebie, wmawiając, że przesadzam. Przecież Tunia była moją
siostrą, ba, przyjaciółką! Kochałam ją, a ona mnie. Wydawało mi się niemożliwe,
by cokolwiek i ktokolwiek nas rozdzielił. Dlatego też nie zwracałam uwagi na
jej wymówki i udawałam obojętną. I to mi na dobre nie wyszło.
Była
już połowa sierpnia i zdecydowałam z rodzicami, że pora udać się po raz
pierwszy na ulicę Pokątną, aby dokonać zakupów na nowy rok szkolny dla
czarodziejów. Tego dnia za nic nie wiedziałam jak się pokazać ludziom. Nie
zależało mi by być piękną – a przynajmniej w wieku jedenastu lat – ale mimo
wszystko nie chciałam wyróżniać się wśród wszystkich ludzi. Byłam trochę
nieśmiała w ten czas, a nowa szkoła wywoływała u mnie okazjonalny stres. Bałam
się, że przez pochodzenie z mugolskiej rodziny nie będę zaakceptowana, a
przecież miałam w Hogwarcie spędzić siedem lat! Nie mogłam pozwolić sobie na
jakikolwiek problem z kimkolwiek. Na szczęście miałam Severusa. Myśl o nim
sprawiała, że wszelkie napięcie ze mnie schodziło. Mogłam na niego liczyć w
Hogwarcie. Zawsze ktoś znajomy obok. Jednak jedno mnie martwiło – czy będziemy
w tym samym domu. Sev chce trafić do Slytherinu, a ja nie. A co się stanie,
jeśli nie przydzielą mnie do tego samego domu? Pamiętam jak wiele razy Severus
opowiadał mi o ich założycielach, no i o samym zamku. A ja słuchałam oczarowana
w zupełności. Dzięki niemu poczułam, że to moja droga życiowa.
—
Lily! Wychodzimy — usłyszałam nagle głos mamy z korytarza, który wyrwał mnie z
rozmyśleń. Spojrzałam jeszcze raz w swoje odbicie w lustrze – rude długie
włosy, zielone oczy i blado-kremowa cera. Biała, prosta sukienka ładnie
układała się w fale od pasa w dół. No cóż, pomyślałam jest nadzieja.
Momentalnie
wyparowałam ze swojego pokoju i zeszłam na dół. Gdy wyszłam na zewnątrz moi
rodzice już czekali na mnie w samochodzie. Czułam podekscytowanie dzisiejszym
dniem, a zarazem strach. Żałowałam, że Severus nie może z nami jechać. Na
szczęście wyjaśnił mojemu tacie jak dokładnie trafić na ulicę Pokątną i
wymienić pieniądze w banku Gringotta.
Usiadłam
wygodnie z tyłu za mamą i zapięłam pasy. Po chwili samochód ruszył w stronę
Londynu.
—
Petunia z nami nie jedzie? — zapytałam z nadzieją w głosie, choć przeczuwałam
jaka będzie odpowiedź.
—
Nie kochanie, źle się dziś czuje. Niech odpocznie w domu — posłała mi łagodny
uśmiech, po czym z powrotem przeniosła wzrok na przednią szybę.
Sięgnęłam
do mojej nie dużej torby i wyciągnęłam z niej małą książkę. Dziękowałam w
duchu, że zabrałam ją ze sobą – inaczej bym się zanudziła na śmierć. Droga do
Londynu jest przecież daleka.
~***~
Przez
całą drogę byłam pogrążona w lekturze. Tylko raz zatrzymaliśmy się, aby
zatankować samochód i coś przy okazji przekąsić. Na miejscu byliśmy około
godziny dwunastej. Nie czekając na nic i nikogo, ruszyliśmy prosto do
Dziurawego Kotła. Severus mówił, że jest tam człowiek o imieniu Tom, który nas
pokieruje na ulicę czarodziejów.
Zauważyłam,
że im bliżej jesteśmy tego miejsca to tym bardziej się denerwuję. Stres robił
swoje na tyle, że gdy zauważyłam przed sobą szyld ,,Dziurawy Kocioł''
zatrzymałam się w miejscu. Miałam w głowie wiele obaw. Może ja śnię i zaraz się
obudzę? Albo to tylko jeden wielki żart, który mi robią rodzice? Spojrzałam na
mamę, która patrzyła na mnie pytająco z delikatnym uśmiechem.
—
W porządku? — zapytała, klękając przede mną.
—
Tak, po prostu... boję się — wyznałam, patrząc na swoje mało interesujące buty.
Mama zaśmiała się i przytuliła mnie.
—
Będzie dobrze, przecież jesteś niezwykła! — odparła, puszczając z uścisku i
łapiąc za moją dłoń — Wierzę w ciebie — dodała, wchodząc do środka.
Tata
już tam był i rozmawiał z owym Tomem. Barman przywitał się z nami i nic więcej
nie mówiąc, wskazał na tylne drzwi. Udaliśmy się z nim w tamtym kierunku, a
przed nami otworzyło się w łuk przejście na ulicę Pokątną. To nie mógł być sen!
Wszystko takie realistyczne, niesamowite!
Spojrzałam
raz jeszcze na Toma, który posłał mi dziwny grymas na twarzy, choć zapewne w
jego wykonaniu to był uśmiech.
Wkroczyliśmy
na ulicę Pokątną pełni nadziei, że ujrzymy tam wspaniałe rzeczy. I nie
myliliśmy się! Fascynowało mnie tam wszystko – począwszy od sklepów, a
skończywszy na banku, który znajdował się nieopodal dalej.
Na
ulicy panował głośny gwar – czarownice narzekające na ceny lekarstw, krzyki o
Proroku Codziennym, pohukiwanie sów i innych zwierząt w klatkach. Każdy tam
mówił jednocześnie i śmiał się, co tylko podkreślało pełnie życia w tym
miejscu.
Uśmiechnęłam
się do siebie – odczuwałam strach, a nie było tak źle. Nie wyróżniałam się
bardzo. Większość czarodziejów miała na sobie szaty, które przypominały mi
raczej peleryny bez kapturów. Jednak mimo wszystko intrygował mnie ten wygląd.
Był dla mnie niezwykły chyba dlatego, że w tamten czas niecodzienny.
Uśmiechnęłam się sama do siebie, myśląc, że niedługo będę taka sama.
Nie
minęło wiele czasu, a już staliśmy pod ogromnym, z białego marmuru bankiem,
który wyróżniał się spośród wszystkich innych budynków. Z rozmachem podbiegłam
do pięknych brązowych drzwi z wygrawerowanym złotym napisem:
„Wejdź
tu, przybyszu, lecz pomnij na los,
Tych,
którzy dybią na cudzy trzos.
Bo
ci, którzy biorą, co nie jest ich,
Wnet
pożałują żądz niskich swych.
Więc
jeśli wchodzisz, by zwiedzić loch
I
wykraść złoto, obrócisz się w proch.
Złodzieju,
strzeż się, usłyszałeś dzwon
Co
ci zwiastuje pewny, szybki zgon.
Jeśli
zagarniesz cudzy trzos
Znajdziesz
nie złoto, lecz marny los."
—
To chyba ostrzeżenie — mruknęłam pod nosem, przyglądając się jemu z bliska.
Takie miejsca z pieniędzmi miały różne zabezpieczenia na złodziejów, a ten
posiadał napis na drzwiach. A któż ze złodziei czyta takie uwagi? Choć, gdy
pomyślałam bardziej intensywnie to to nie był do końca taki głupi pomysł.
Ostrzeżenie niosło ze sobą nie byle jakie przesłanie.
Po
chwili zorientowałam się, że moich rodzice są tuż za mną, więc dając spokój
napisowi na drzwiach, pchnęłam je. Moim oczom natychmiast ukazał się dość intrygujący
obraz. To był bardzo elegancki bank, pełen... goblinów! Małych i nie za ładnych
stworków, jak je nazwałam. Po naszej lewej i prawej stronie rozciągały się
długie lady, za którymi siedziały i wykonywały swoją pracę. Podeszłam do
jednego z nich, a ten momentalnie uniósł swoje czarne oczka na mnie, a później
na rodziców.
—
W czym mogę pomóc? — zapytał nad wyraz spokojnie.
—
Dzień dobry! Chcielibyśmy wymienić pieniądze mugolskie na czarodziejskie —
odparł mój tata, wyciągając mały woreczek i podając go goblinowi. Ten chwycił
go ostrożnie i wysypał na swoje biurko. Zaczął liczyć, międzyczasie zaglądając
do jakichś kartek. Zajęło mu to jakieś dziesięć minut, zanim oznajmił:
—
Proszę chwile zaczekać — mówiąc to, zniknął za drzwiami.
Westchnęłam
głośno, patrząc na mamę z politowaniem.
—
Długo jeszcze? — zapytałam w końcu.
—
Spokojnie, jeszcze pewnie chwila. Sklepów tak szybko nie zamkną ci — zaśmiała
się żartobliwie, po czym spoważniała na widok powracającego goblina.
—
Państwa pieniądze, miłego dnia — odparł, po czym zajął się dalszą pracą nad
papierami.
Tata
wziął z powrotem woreczek, ale już z nieco inną zawartością i wspólnie
wyszliśmy na ulicę Pokątną.
—
To gdzie najpierw idziemy? Może po książki? — zapytała mama.
—
Severus mówił, że w Esach i Floresach mamy je kupić, czyli... o, tam! —
rozglądając się, zauważyłam szyld miejsca, którego poszukiwałam.
Rodzice
przytaknęli i razem tam po chwili ruszyliśmy. Z daleka zauważyliśmy, że nie
tylko my wybraliśmy się na wcześniejsze zakupy na nowy rok szkolny. W księgarni
roiło się od najróżniejszych czarodziejów, a kolejka do zakupu książek była
dość długa i nie zapowiadało się na szybkie przejście do następnego sklepu.
Westchnęłam,
gdy dotarliśmy do końca węża ludzi.
—
Trochę tu postoimy — stwierdził bez entuzjazmu tata — Lily, może chcesz przejść
się do innych sklepów?
Moja
mama nie wyglądała na zadowoloną tym pomysłem. I nie było co się dziwić –
puścić samą jedenastolatkę po ulicy czarodziejskiej, której nawet nie znała?
Mój tata zawsze miał do mnie duże zaufanie, ale czasami aż za wiele go było.
—
No nie wiem, jesteśmy tu pierwszy raz...
—
Daj spokój, Joan. Niech przejdzie się obok nas do jakiegoś sklepu i kupi co
nieco — odparł, wyciągając z kieszeni woreczek z pieniędzmi.
—
Tam chyba można kupić szatę — rzuciłam, spoglądając na jeden z szyldów Madame
Malkin – szaty na wszystkie okazje.
—
No... dobrze, ale masz być w pobliżu, obiecasz? — zapytała, unosząc brew ku
górze.
—
No pewnie! — zawołałam, biorąc od taty wyznaczoną ilość pieniędzy i ruszając
żywo w stronę sklepu z szatami.
Bardzo
ciekawiło mnie jak będę wyglądać w szacie dla czarodziejów to też dziękowałam
tacie w duchu, że zaproponował mi pójście w inne miejsce.
Otworzyłam
powoli mahoniowe drzwi, po czym rozejrzałam się. Wokół mnie było wiele
manekinów z szatami i pelerynami. W niektórych miejscach leżały miary, kartki z
wymiarami i pióra. Bałagan tam widocznie był na porządku dziennym, ale mi nie
przeszkadzał. Wprost przeciwnie – odpowiadał mi on, a wręcz napawał entuzjazmem.
—
Witaj! Chcesz może kupić szatę do Hogwartu? — wzdrygnęłam się, gdy usłyszałam
donośny kobiecy głos nad sobą. To była z pewnością pani Malkin.
W
odpowiedzi pokiwałam głową, a ona zaprowadziła mnie na niewielki stołek obok
innej dziewczyny. Nałożyła na mnie jakąś szatę i pośpiesznie powkładała w
niektóre miejsca szpilki.
Po
chwili usłyszałam otwieranie drzwi, ale nie mogłam się odwrócić, więc nie
wiedziałam kto wszedł. Natomiast Madame Malkin uniosła wzrok na nowo
przybyłego.
—
Już przynoszę, chwila! — zawołała i momentalnie zniknęła za kotarą.
Spojrzałam
na dziewczynę obok, która schodziła już ze stołka. Miała długie kasztanowe
włosy i złotobrązowe tęczówki. Wyglądała na osobę, pochodzącą z bogatej
rodziny. Prezentowała się wręcz doskonale.
Momentalnie
zrobiło mi się głupio. Ja, w rudych włosach i prostej sukni, a ona – trochę jak
olej i woda. A te dwa składniki się nie łączą. Była pod każdym względem ode
mnie ładniejsza. To aż niemożliwe, aby nie miała wielu przyjaciół. A mimo to
patrzyła na mnie z zainteresowaniem. Co jej chodziło po głowie?
—
Ładna sukienka — rzuciła, z dziwnym uśmiechem. Nie interesowała ją raczej ona,
a moja osoba.
—
Dzię...
—Jaki
status? — weszła mi w słowo jakby nigdy nic.
Uniosłam
brwi ku górze kompletnie skołowana. Nie zdążyłam podziękować, a ona mnie pyta
od razu o status krwi? W głowie mi się nie mieściło to. Jednak po chwili
zaczęłam łączyć fakty – dobrze wyglądająca dziewczyna z bogatej rodziny
czarodziejów musiała być czystej krwi. A Severus mi wspominał, że niektórzy są
uczuleni na takich jak ja, czyli dzieci mugoli.
Przełknęłam
głośno ślinę. Nie bałam się jej, ale tego co powie.
Przyglądała
mi się przez dłuższą chwilę i ukazała uśmiech, w którym nic dobrego się nie
kryło.
—
Nie jesteś z mojego pokroju, bo byś od razu odpowiedziała. Półkrwi też nie,
ponieważ się wahasz, a więc... oh, pochodzisz z rodziny mugoli! — powiedziała
triumfalnie, jakby odnalazła swój cel — Nigdy nie zrozumiem jednego, wiesz
czego?
—
Czego? — zapytałam cicho, coraz bardziej będąc zestresowana całą sytuacją.
—
Tego, że takie z rudymi kudłami, z brudną...
—
Dość!
Za
nami rozległ się ostry głos. Nowo przybyłym klientem Madame Malkin okazał
pewien wysoki mężczyzna o dumnej posturze ciała. Miał kręcone, ciemnobrązowe
włosy. Jego waleczny wyraz twarzy przybrał srogą minę, którą dodatkowo
podkreślał nie duży zarost.
Owa
dziewczyna zaśmiała się ironicznie i spojrzała 'z góry' na mężczyznę.
—
Jak śmiesz się wtrącać w naszą rozmowę! Kim ty jesteś? — zapytała podejrzliwie,
a brunet nawet nie drgnął. Ja przyglądałam się ich rozmowie z lekko
spuszczonego wzroku. Czułam się na tyle fatalnie, że najchętniej bym stamtąd
uciekła i nigdy nie wracała.
—
To nie jest istotne. Nie masz prawa jej obrażać — w tym momencie wskazał na
mnie, a ja już kompletnie nie patrzyłam na nich tylko na swoje buty — Uważasz,
że jak jesteś czystej krwi to możesz się wywyższać ponad innych?
—
My, czystej krwi, jesteśmy o niebo lepsi od całej reszty! Jesteśmy prawdziwymi
czarodziejami! — zawołała pełna dumy z samej siebie.
—
Uważasz się za taką obeznaną w świecie i mądrą, ale tak naprawdę nie dorastasz
jej nawet do pięt — odparł, a ja poczułam miłe uczucie w sercu. Ten mężczyzna
usilnie mnie bronił.
—
Doprawdy? — próbowała udać, że słowa bruneta nie zrobiły na nią żadnego
wrażenia.
—
Chodzisz dumna jak paw, patrzysz na ludzi miarą szaty, a tak naprawdę na nikim wrażenia nie robisz, tak więc
obudź się, dziewczynko.
—
Jak śmiesz! Stoisz przed ważną osobą i...
—
A ty stoisz przed bardzo wartościową dziewczyną i starszym od siebie Panem.
Mało mnie obchodzi z jakiej się rodziny wywodzisz — uniosłam wzrok i ujrzałam
jak mężczyzna wskazuje kasztanowowłosej gdzie są drzwi, a ona na zadowoloną nie
wyglądała.
—
Powiem wszystko rodzicom! — zawyła z wściekłości, a mężczyźnie uniósł się jeden
kącik ust.
—
Już się boję — zaśmiał się sarkastycznie, po czym dodał — Pozdrów ich
SERDECZNIE ode mnie!
Dziewczyna
spiorunowała mnie swoim wzrokiem, wzięła z blatu swoje zakupione szaty i
natychmiast wyszła, trzaskając drzwiami. Chciałam bardzo mu podziękować, ale
czułam się tak potwornie, że nie miałam siły nawet ust otworzyć. Cudem nie
wybuchłam płaczem.
—
Już jestem! Proszę mi wybaczyć, ale mam w drugim pokoju straszny bałagan — zawołała
Madame Malkin, podając mężczyźnie jakąś czarną pelerynę — A co do ciebie
kochana to już odnalazłam szatę.
Zdjęła
ze mnie poprzednią i nałożyła nową, dokładnie sprawdzając czy wszystko się
zgadza. Po chwili ją ściągnęła i położyła na blacie, aby zapakować.
—
A gdzie jest tamta dziewczyna? — rzuciła nagle, a ja nie wiedziałam co mam
powiedzieć. To, że jest zimną osobą, zmieszała mnie z błotem i wściekła
opuściła sklep?
—
Wyszła już — odparłam jakby nic się nie stało, wyciągając woreczek z pieniędzmi
i ukazując Madame Malkin.
—
Oh, myślałam, że poczeka aż je zapakuje... No cóż, trudno — nie zastanawiając
się nad tym co powiedziałam, wyciągnęła z woreczka należną zapłatę — Proszę,
dobrego dnia!
Uśmiechnęła
się pod nosem i wyszła z powrotem za kotarę. Mi nie było wcale lepiej i nie
wiedziałam wtedy, czy ten dzień będzie dobry.
Schowałam
do torby z powrotem monety czarodziejów i miałam już bez słowa wyjść, ale za
ramię chwycił mnie delikatnie mężczyzna, który stanął wcześniej w mojej
obronie. Widocznie nadal stał za mną.
—
Zaczekaj, w porządku? — zapytał, klękając na jedno kolano, by być na równi z
moją twarzą. Ten gest mi wcale nie ułatwiał, a wręcz przeciwnie – czułam
bardziej jak mi łzy napływają do oczu.
Niezdarnie
pokiwałam potwierdzająco głową. Jednak mężczyzna wiedział, że czuje się
strasznie i potarł pocieszająco moje ramię.
—
Spójrz na mnie — poprosił, a ja powoli uniosłam głowę, ukazując zaszklone oczy.
Mimo łez mogłam wtedy dokładniej przyjrzeć się jego twarzy. Miał oczy tak
intensywnie błękitne jakby kryła się w nich głębia oceanu. Nigdy w życiu nie
widziałam takich tęczówek, to też mnie urzekły.
Mężczyzna
patrzył ze współczuciem, a kolor jego oczu jakby zrobił się jeszcze
ciemniejszy. Najwyraźniej nie chciał mnie zostawić samej.
—
Ja... — zaczęłam niespokojnie, przełykając głośno ślinę — Dziękuje.
Wykrztusiłam
podziękowanie z siebie, bowiem chwile później czułam na swojej twarzy gorące
łzy. Nie mogłam ich już dłużej powstrzymywać. Mimo wszystko bolały mnie słowa
tej dziewczyny.
—
Nie przejmuj się nią. Nie miałem pewności kim jest, dopóki nie zaczęła się tak
szczycić swoim statusem. A jej rodzina niestety jest podła — odparł, wycierając
delikatnie dłonią moje zalane policzki — To Amanda Darkness. Doprawdy, okropne
dziecko!
Powiedział
ostatnie zdanie tak zabawnie, że zaśmiałam się wesoło.
—
Jak masz na imię? — zapytał po chwili, posyłając mi szczery uśmiech.
—
Lily — odparłam ochrypłym głosem, odpowiadając tym samym wyrazem twarzy — A ty?
Brunet
ujął lekko moją dłoń i ucałował, po czym przemówił dość dostojnie:
—
John Harry Mistery.
—
Długie imię — stwierdziłam, a brunet zaśmiał się.
—
No tak, moja rodzina ma we krwi, by witać się w odpowiedni sposób. A właśnie,
jesteś tutaj sama? — dodał po chwili zastanowienia.
—
Moi rodzice są w księgarni, Asy i coś tam...
—
Esy i Floresy zapewne.
—
Tak, ale jest tam strasznie długa kolejka. Miałam iść kupić kilka rzeczy do
Hogwartu...
—
Masz już różdżkę? — zapytał, wstając.
—
Jeszcze nie, a gdzie mogę taką dostać? — smutek mnie zaczął opuszczać, gdy
pomyślałam o różdżce.
—
U Ollivandera oczywiście. Jeśli chcesz to cię oprowadzę po Pokątnej.
Pomysł
mi się od razu spodobał. Nie bałam się Johna. Był dla mnie bardzo miły, niemalże
jak brat, którego nie miałam. Zgodziłam się bez wahania i wspólnie opuściliśmy
sklep Madame Malkin. Od razu z daleka widziałam, że rodzice są już bliżej
wejścia, ale nadal nie wystarczająco, by wrócić. John wskazał na prawą stronę i
wolnym chodem ruszyliśmy tam.
—
Mówiłeś, że twoja rodzina wita się w odpowiedni sposób — wspomniałam. Bardzo
ciekawiła mnie jego rodzina ze względu na postawę jaką przyjął wobec mnie.
—
Owszem. Pochodzę z arystokratycznej rodziny. Głównie to matka, ojciec z
czarodziejskiej. Ja i moje rodzeństwo jesteśmy w połowie czarodziejami, a w
połowie arystokratami. Czyli półkrwi lub też półkrew królewska, jak nas
nazywają — odparł z uśmiechem.
Zachowanie Johna tylko potwierdzało jego
odpowiedź – chodził dumnie wyprostowany, ale nie tak jak owa Amanda Darkness.
On nie wywyższał się ponad innych i nie uważał się za lepszego. Był dostojny i
inteligentny. Nosił z pewnością w sobie bardzo dobre serce.
—
Wow, super! — zawołałam radośnie, a John uśmiechnął się szeroko. — Moja rodzina
jest zwyczajna — odparłam po chwili namysłu.
Poczułam się przez moment niepewne. Rodzina
Johna była z całkowitą pewnością bardzo szanowana i ważna, a moja? To byli
mugole. Kochałam swoją rodzinę najbardziej na świecie, ale tak naprawdę nie
wiedziałam czym się podzielić o niej z brunetem.
—
Ale niezwykła i niezastąpiona z pewnością dla ciebie — odparł przekonująco.
Uśmiechnęłam
się w duchu. Te słowa mnie podbudowały momentalnie.
—
Masz braci i siostry? — zapytałam nagle, gdy tylko przypomniała mi się część
wypowiedzi Johna.
—
Brata nie, ale za to trzy siostry. Najstarsza z nich to Georgie'a. W tym roku
ukończyła Hogwart. Młodsze to Elizabeth i Jennifer. Z Elizabeth pewnie będziesz
się uczyć.
—
A skąd pewność, że będziemy razem? Tiara Przydziału musi nas przydzielić do
właściwych domów.
—
O, widzę, że coś wiesz o świecie magii!
—
Tak, mam przyjaciela, Severusa, i jest półkrwi. Opowiadał mi o Hogwarcie i to,
że Tiara przydziela do domów przez naszą osobowość — powiedziałam z błyskiem w
oku, a John zatrzymał się.
—
Dokładnie. Myślę, że Elizabeth będzie w Gryffindorze. Wszyscy od strony ojca
tam byli, ja i Georgie także. No i ty także będziesz — uśmiechnął się, a ja
przybrałam zdziwiony wyraz twarzy.
—
Skąd wiesz? Przecież...
—
Widzę, że z pewnością nie będziesz w Slytherinie. Tam trafi córka Darkness. A
pamiętaj, że możesz zawsze poprosić Tiarę o dom. Ona bierze to pod uwagę. Tak
było w przypadku mojego przyjaciela. Chciała go przydzielić do Ravenclow, ale
poprosił o Gryffindor i stało się tak jak chciał. Oczywiście musisz pasować do
danego domu. Na przykład taka Darkness może błagać o Gryffindor, ale za nic tam
nie trafi — zaśmiał się, po czym dodał — Jesteśmy na miejscu, panie przodem!
Przepuścił mnie, trzymając drzwi. Po chwili
naszym oczom ukazał się kompletny chaos – w wielu miejscach były podłużne
opakowania z różdżkami, rozrzucone po całym pomieszczeniu. Czy we wszystkich czarodziejskich sklepach jest taki bałagan? Najpierw
u Madame Malkin, a teraz u Ollivandera! Widocznie świat magii miał i takie
uroki.
Z rozmyśleń wyrwał mnie cichy chichot John’a,
który raczej brzmiał jak warczący wilk. Spojrzałam na niego ze zbitym wyrazem
twarzy, a on widząc moje rozkojarzenie jeszcze bardziej był rozbawiony.
—
Nie, ale w większości owszem – bałagan panuje.
Chciałam się zapytać, czy czyta mi w myślach,
ale już kompletnie stałam skołowana. Nie mogłam z siebie żadnego dźwięku
wydusić jakbym zapomniała jak się mówi.
John widząc to jeszcze bardziej się roześmiał.
Starał się zachować sympatyczny śmiech, ale tak naprawdę nadal warczał. I to
mnie na tyle rozbawiło, że nagle sobie przypomniałam jak używać głosu. No tak,
powoli dostawałam bzika skoro głośno myślę.
Jednak po chwili umilkłam, gdy tylko wyłonił
się z tyłu sklepu starszy pan. Na moje oko wyglądał na jakieś sto lat. Cudem
powstrzymałam się, by go o to zapytać. Pomimo z lekka niezadbanego wizerunku
wyglądał na osobę błyskotliwą. Może i zawsze szybko oceniam ludzi, ale
przeważnie mam rację. A przynajmniej w większości.
Starzec przyjrzał mi się uważnie i wziął z
półki obok jedną z wielu pudełek. Wyciągnął z niej lekko przekrzywioną, mahoniową
różdżkę. Podał mi ją do ręki. I co miałam z nią zrobić? Najwyżej komuś wybić
oko. Może myślałam jak mugol, ale cóż – w końcu wychowałam się wśród nich.
Nadal nie wiedząc jak się zachować, machnęłam
ją w prawo, powodując mały ogień na papierach. Momentalnie się przeraziłam i
zrobiłam dwa kroki w tył, natomiast John podszedł i mruknął coś w rodzaju Aquamenti, choć nie byłam pewna, czy
zrozumiałam poprawnie. ‘Pożar’ od razu zgasł, a ja szybko odłożyłam różdżkę na ladę.
Nie chciałam nic zniszczyć. Nie panowałam nad magią.
—
Nie, to nie ta… — mruknął skrzekliwym, słabym głosem.
Podszedł
do jednej z półek, szukając najprawdopodobniej odpowiedniej dla mnie różdżki.
Spojrzałam na niewielki wazon, stojący w kącie
sklepu. Były w nim zwiędnięte róże. Przypomniało mi się nagle jak byłam kiedyś
z tatą u cioci Rosie. U niej zawsze był pełen dom kwiatów! Zapach białych magnolii
unosił się delikatnie we wszystkich pomieszczeniach. Pomimo, iż nie przepadałam
za ciocią – zawsze, gdy u niej jestem próbuje ‘zachęcić’ do wymieniania kwiatów
we wazonach, nie wspominając już ile ich jest – to lubiłam u niej być. Albo
raczej w jej domu.
Gdy podeszłam ujrzałam pośród wszystkich róż
właśnie taki kwiat – biały jak śnieg, lecz w tamtej chwili zżółknięty i bez
życia. Wyciągnęłam ostrożnie dłoń w jego kierunku i nim jeszcze dotknęłam
kwiatów to momentalnie wróciły do swojego pierwotnego stanu. Róże zrobiły się
krwistoczerwone, a magnolia śnieżnobiała. Momentalnie poczułam znów ten delikatny
zapach jak u cioci, ale z dodatkiem innych kwiatów.
—
Nosisz w sobie wielką magię — stwierdził John, który cały czas mi się
przypatrywał.
Uśmiechnęłam
się do niego, po czym spojrzałam na pana Ollivandera. W dłoniach trzymał inną
różdżkę, bardzo elegancką.
—
W istocie. Ta będzie odpowiednia. Wierzba, 10¼ cala — odparł, podając mi ją do
ręki.
Gdy
ją ujęłam poczułam ciepło, oplatające całe moje ciało, siłę tej różdżki jakby
była częścią mnie.
—
Jest odpowiednia — odrzekł z uśmiechem starzec, zabierając mi ją, aby
zapakować.
Wyciągnęłam
z torby woreczek, a z niej kilka monet. Właśnie w tym momencie zdałam sobie
sprawę, że nie wiem jak zapłacić. Ten stworek tylko wymienił pieniądze, ale nie
powiedział o nich nic więcej.
—
E… John? — spojrzałam na niego z lekkim zakłopotaniem — Jak…
—
Daj, ja to zrobię — odparł, biorąc ode mnie kilka monet i kładąc na ladę.
Chwyciłam
w tym momencie swoją pierwszą różdżkę i razem wyszliśmy z powrotem na ulicę
Pokątną. Włożyłam pudełko ostrożnie do swojej torby i powoli ruszyliśmy w
stronę Esów i Floresów.
John w tym czasie podał mi białą magnolię,
którą najwyraźniej zabrał z wazonu.
—
Proszę, dla Ciebie — odrzekł, a ja z uśmiechem chwyciłam ją — Wybacz, nie
wiedziałem, że nie znasz pieniędzy czarodziejów — dodał, wyciągając ze swojej kieszeni trzy różne
monety — Spójrz, ten złoty to galeon, srebrny to sykl, a brązowy knut. Jeden
taki galeon to siedemnaście sykli, a jeden sykl to dwadzieścia jeden knutów.
Ogólnie rzecz ujmując, jeden galeon to trzysta pięćdziesiąt siedem knutów —
odparł, chowając z powrotem monety do kieszeni.
—
Trochę to skomplikowane — stwierdziłam na co John parsknął śmiechem.
—
Z początku tak, ale później się tego nauczysz.
Odwiedziłam
z Johnem wiele innych sklepów, zakupując między innymi pergaminy i kociołek.
Przy okazji zdążyłam poznać dobrze – czy też wystarczająco – ulicę
czarodziejów. Powoli zaczynałam się czuć tam jak u siebie. Magia przestawała
być obca dla mnie. I nawet zapomniałam o incydencie z Amandą Darkness. Chodząc
z Johnem usłyszałam wiele ciekawych rzeczy o Hogwarcie, głównie o domu lwa.
Opowiadał o swoich poczynaniach w drużynie Qudditcha, gdzie był jednym z
ścigających, o pierwszym roku nauki i innych wydarzeniach, które w większości
doprowadzały mnie do łez. Zabawne, ile pięknych chwil można spędzić w murach
tego zamku!
—
Zobaczysz, będzie wspaniale! Nie ma co się martwić — odparł, poprawiając na
swojej ręce zakupioną przez siebie pelerynę.
—
Masz rację! Na pewno będzie wspaniale… Oh, ile ja się nowych rzeczy dowiem!
Tyle nauki… — nagle zdałam sobie sprawę jak dużo będę się uczyć. Jednak ta myśl
nie dołowała mnie, a wręcz zadowalała. W końcu dowiem się więcej o świecie
magii!
John zaśmiał się na widok błysku w moim oku.
Poszłam w jego ślad, rozglądając się po ulicy. Czarodziejów trochę przybyło i
ubyło przez czas robienia zakupów. Normalnie bym powiedziała jak bardzo bolą
mnie nogi od chodzenia, jednak fascynacja była większa. W dodatku miałam
wspaniałego towarzysza. John może i się wywodzi z arystokratycznej rodziny, ale
w gruncie rzeczy nie jest tak bardzo poważny jak na początku się zdawał.
Potrafił żartować i śmiać się – czytaj warczeć – ze wszystkiego co nas
otaczało. Czy poważna osoba może być niepoważna?
Po chwili usłyszałam głośnie pohukiwanie z
jednego ze sklepów. Zatrzymałam się przed nim na chwilę, przyglądając
zwierzętom. W klatkach były koty, szczury, a nawet… sowy! Nigdy bym nie myślała,
że w ciągu dnia którąkolwiek zobaczę. Severus mówił mi, że w świecie
czarodziejów jest preferowana sowia poczta, ale nie pomyślałam, że można sobie
taką kupić.
Chciałam już podejść krok bliżej, lecz z
uchylonych drzwi wyleciała wspaniała, ciemnobrązowa sowa. Miała długie i dość
upierzone skrzydła, które z rozmachem złożyła tuż nad moją głową. Usiadła
delikatnie mi na ramieniu, patrząc z istną ciekawością swoimi błękitnymi oczami.
Przez chwilę się przyglądała po czym delikatnie swoją główką potarła mój
policzek. Wzrok z sowy uniosłam na właścicielkę sklepu, która z wielką ulgą
oparła się o drzwi, ciężko dysząc.
—
Ta sowa jest okropna! Latała jak opętana po całym sklepie…
John
powstrzymał się od śmiechu i spojrzał to na mnie to na sowę.
—
Chyba się polubiliście — stwierdził, gładząc ją po główce na co cicho
pohukiwała — Mam do pani pewną sprawę — zwrócił się do właścicielki sklepu,
pokazując na drzwi.
Gdy
obydwoje zostawili mnie samą, pogłaskałam ją po dziobie, mówiąc:
—
Jesteś piękna i taka kochana… Nie wierzę w to, że latasz jak opętana.
Błękitnooka
sowa znów pocierała mój policzek. Uśmiechnęłam się szeroko do niej, a ona z
wdzięcznością patrzyła na mnie. Najwyraźniej była zadowolona z faktu, że w nią
wierze.
Po chwili wrócił John, trzymając w rękach
klatkę. Wyglądał na dość zadowolonego z siebie.
—
Podoba Ci się ona? — zapytał z uśmiechem, patrząc jak owa sówka przysłuchuje mu
się uważnie.
—
Jest niesamowita… — powiedziałam jakby sama do siebie, nadal patrząc na
ciemnobrązowe stworzenie.
—
To dobrze, ponieważ należy do ciebie.
Momentalnie
uniosłam wzrok na bruneta. Co to znaczy, że należy do mnie? Przecież jej
jeszcze nie zakupiłam! Chyba że…
—
Ja nie mogę… — zaczęłam, czując się głupio.
John
był zdecydowanie dla mnie za miły. Najpierw mnie obronił, nie chciał zostawić
samej, pomógł w zakupach, dotrzymywał towarzystwa, a teraz zakupił sowę. Jedno
mi się nasuwało do głowy – dlaczego?
—
To prezent. Będę rad, jeśli go przyjmiesz — odparł, ukazując szeroki uśmiech.
—
Dziękuje, naprawdę. Jak mogę się odwdzięczyć? — zapytałam, wkładając sowę
delikatnie do klatki.
—
Nie musisz, ale skoro już napomniałaś… — zaśmiał się, po czym dodał — Jesteś
bystra, wymyślisz coś.
Uśmiechnęłam
się, wpatrując w swoją sowę. Wyglądała moim zdaniem na dość mądrą. Może i lubi
się psocić jak właścicielce sklepu, ale z pewnością nie była to byle jaka sowa.
A dla takiej potrzebne jest odpowiednie imię.
—
Jak ją nazwiemy? — zapytałam, unosząc wzrok na Johna, który wzruszył tylko
ramionami.
—
Jesteś bystra, także i tutaj coś zdziałasz.
Zaczęliśmy
się oboje śmiać, idąc na wprost sklepu, gdzie już czekali moi rodzice. Bardzo
bałam się, że ten dzień będzie zły, co do tego później chciała się przyczynić
kasztanowowłosa dziewczyna. Jednak okazał się piękny dzięki Johnowi Mistery.
Osoby, która stała się moim pierwszym przyjacielem w świecie czarodziejów.
Dla StrayHeart
Witam serdecznie! Tak jak obiecałam - rozdział zaraz po moich egzaminach. Mam nadzieję, że nigdzie się nie gwizdnęłam po drodze na interpunkcji, ortografii, literówkach i wgl - na wszystkim. Jakbyście cokolwiek zobaczyli to piszcie w komentarzach. W najbliższym czasie poprawię.
Jak widzicie, wprowadziłam już dwie postacie OC, ale na nich się nie skończy. Zachowam tylko te postacie, które pojawiły się w książce HP, a reszta to będą bohaterowie wykreowani przez moją wyobraźnię. ;) Więcej o nich macie w "Bohaterowie" po prawej.
Jutro się jeszcze postaram przejechać cały rozdział i ewentualnie coś poprawić jak sama wyłapię. Dzisiaj już padam. Starczy siedzenia przy tym biurku ;d
Pozdrawiam,
Dv